środa, 21 grudnia 2016

Z INNEJ BECZKI: NADAL NIC NIE UMIEMY.

Wraz z końcem roku może warto zrobić sobie małe podsumowanie? Zastanowić się chwilę, przeanalizować to co było. Robimy to bardzo rzadko i może to doprowadzić do fatalnych skutków. O tym, że z historii nie nauczyliśmy się niczego, już dzisiaj :)
Post ten pojawił się również w serwisie www.pourii.pl w którym również będę tworzyła. 



W  szkołach uczą nas dat, nazwisk, wydarzeń. Wszystkie lata edukacji można przelecieć na metodzie trzech zetek: zakuć, zdać, za…pomnieć. Nikt z tego nie rozlicza, a gdy padnie pierwsze lepsze pytanie w tej dziedzinie w głowach jest tylko data chrztu Polski, bitwy pod Grunwaldem i setki „mądrych”  wywodów na tematy historii współczesnej. Ktoś się tym przejmuje? Nieliczni.
Mało kto zastanawia się nad znaczeniem tych pustych regułek wykutych w szkołach. Jeszcze mniejszy odsetek tych osób zastanawia się „dlaczego?” i rozjaśnia sobie dany problem. Przez nudne podejście na lekcji do przedmiotu, przymus uczenia, nie zwracamy uwagi na fakty, które ciągle zataczają koło.
Jest to ogromny błąd – czemu? Bo „Historia uczy, że ludzkość niczego się z niej nie nauczyła.”
Na to, że historia się powtarza mamy w niej ogrom dowodów i nie musimy sięgać po specjalistyczną literaturę, żeby je znaleźć.


Starożytne Chiny kojarzą się nam z porcelaną, ryżem i kimonem. Nie jest to błędem, Chiny obecnie są zupełnie innym gospodarczo krajem, jednakże mentalność mieszkańców wschodniej Azji zmieniła się zupełnie.
Im waza była piękniejsza, tym większą poświęcano jej uwagę. Malowidła, rzeźby, ornamentyka – otoczenie najbogatszych lub wykształconych warstw musiało mieć „to coś”. W starożytności skupiano się tam na cesarzu, pięknie i tradycji. Postęp cywilizacyjny nie sprzyjał duchowemu rozwojowi, dlatego wynalazki takie jak na przykład ruchoma czcionka poszła w zapomnienie. Chińczycy na wiele lat przed Guttenbergiem potrafili powielać długie teksty, jednak uważali to za coś nieprzydatnego. Tak samo jak proch strzelniczy, znany Europie za sprawą kupców Arabskich. Izolacja Chin trwała przez wieki, jednak nie można było powiedzieć o nich jako o zacofanym państwie, ponieważ zdecydowana część „europejskich” wynalazków (jeżeli nie wszystkie) już kiedyś została stworzona i używana w Azji.
W czasach coraz większej świadomości naukowej każde odkrycie było na wagę złota. W czasach nam bardzo bliskich przykłady przywłaszczenia sobie czyjegoś sukcesu nasuwają się same. Czytacie ten tekst zapewne mając obok ekranu lampkę, żyrandol, kinkiet, małą diodę czy podświetlany ekran. Spoglądając do środka naszego przyrządu świetlnego widzimy najważniejszą rzecz dla ludzkości zaraz po ogniu.
Żarówka.
Jest mała? To nic, skoro daje takie możliwości. Mało kto wie, że została przywłaszczona pod koniec XIX wieku przez pana Thomasa Edisona. Tak samo jak ogromna praca o prądzie przemiennym. Wynalazcą tych ważnych rzeczy był Nicola Tesla, fizyk, który  na swoim koncie ma około 300 innych odkryć (przykładowo, silnik elektryczny, elektrownia wodna (skonstruował ją mając siedem lat), turbina talerzowa, dynamo rowerowe) i walkę o swój inny patent: radio.
Thomas Edison przyjął młodego, bardzo uzdolnionego Teslę na staż. Pracowali w jednej pracowni, zostawiając tam swoje dobytki. Nie trudno było ominąć notatki młodego naukowca, a jeszcze chyba trudniej nie przyznać, że zapiski na nich były genialne. Takim sposobem Edison jako pierwszy, kradnąc notatki opatentował żarówkę. Tesla nie był szczęściarzem – w tym samym czasie on wraz z Gugilielmo Marconi odkryli możliwość komunikacji i przekazywania informacji za pomocą fal elektromagnetycznych. Spór o własność patentu Nicola wygrał dopiero po śmierci.
Nie pilnując swojego dobytku nasza ambicja może się ogromnie zdziwić, kiedy czytając poranną gazetę zobaczymy nasze dzieło pod innym nazwiskiem. Nie jest to sprawa wcale nieaktualna, że zaufanie lub kradzież otwiera kartę przetargową do sławy bez żadnego wysiłku. O tym wiele osób zapomina, a mimo to, motyw ten non stop przewija się przez chronologię.

Znacie pewnie zasadę „im więcej sera, tym mniej sera”. Można polemizować czy jest to prawdą (choć są na to niezbite dowody!), ale taką samą tezę można wysnuć jeżeli chodzi o państwo. Konkretniej, o jego wielkość i zasięg. Im więcej państwa, tym mniej państwa. O nacisku na jakość, nie ilość zapominano notorycznie. Już tłumaczę.

Już od podstawówki mamy ogromne działy do nauki o cesarstwie rzymskim. Znamy bogów, Cesarza, podboje, kojarzymy to z początkiem chrześcijaństwa, kulturą i doskonałością sztuki. Pamiętamy też, nawet mniej więcej jakie tereny zajmowało: Hiszpania, Galia, Brytania, Włochy, Grecja, Macedonia, Armenia, Babilonia, Egipt, północna Afryka i wieeele innych. Łącznie jakoś 4 400 000 km². Pomimo wspaniałych kodeksów prawnych, armii i zasobów to nie miało prawa przetrwać.
Tak samo jak Rzeczpospolita zajmująca w XVI w 990 000 km². I jak liczące 23,7 mln km² Imperium Rosyjskie (1866r). Jak Imperium Mongolskie, czy kolonialne Imperium Brytyjskie.
Nie jest czymś trudnym domyślenie się, że na tak ogromnych obszarach mieszkają ludzie różni od siebie wyznaniem, wyglądem, rasą, językiem, obyczajami, tradycją, przekonaniami. Nie jest możliwe też, aby przez długi czas władza potrafiła sprawnie kontrolować wszystkie tereny, pobierać opłaty, docierać na czas w razie ataku. Oczywiście, w naszych czasach komunikacja jest łatwiejsza, ale jesteśmy też bardziej agresywni, kiedy walczymy w obronie swoich przekonań, jesteśmy mniej tolerancyjni i bardziej staramy się wyodrębnić od grupy.
Gdy przeliczymy ilość osób na kilometr kwadratowy w podanych przykładach nie wyjdzie nam więcej niż 10. Takie zaludnienie występujące przede wszystkim w miastach jest kontrastem pomiędzy bezludnymi terenami, odłogami, których nie dało się fizycznie zapełnić rękoma do pracy. Nawet różnice w strefach czasowych są męczące. Wszystkie ogromne imperia, cesarstwa, królestwa mają swoje złote karty,  jednak zawsze po tym przychodzą czarne – upadek, zazwyczaj bolesny. Czemu więc ciągle dąży się do ilości? Nie tylko w sprawie „władanego terytorium”. Można to ładnie przełożyć na życie codzienne.
Im więcej masz, tym mniej masz – taką zasadę widzieli już antyczni stoicy.

Przy niektórych sprawach nie można działać inaczej niż terapią szokową. Działa to jednak na jednostki, w odniesieniu do ogółu może odnieść niepożądany i niezamierzony skutek – dlatego wszystkie zmiany trzeba wprowadzać stopniowo i delikatnie. O tym również się nie pamięta.
Czy można przez kilka lat zmienić mentalność ludzi? Wiarę, jaką wyznają? Określić im nowe obywatelstwo? Z góry wiadomo, że nie.

Po 1618 gospodarka Rzeczpospolitej zaczęła upadać. Wiązało się to z licznymi wojnami, wybuchającymi w tym czasie. Kolejnym powodem był zmniejszający się popyt na tzw. produkty leśne oraz folwarczne. Kraj zaczął popadać w kryzys.
Szlachta, stanowiąca wtedy dość duży odsetek społeczeństwa posiadała już począwszy od 1374 liczne przywileje, była zwolniona między innymi z podatków. Wpływy państwa malały, a w obliczu nadciągających wojen wojsko pozostawało bez żołdu dla wojaków. Takim sposobem, już w 1605 roku, po sławetnej bitwie pod Kircholmem, husaria pozostała bez wypłaty.
Aby w końcu powstać z kolan, królowie na sejmikach starali się pozyskać dobra od szlachty na spłaty długów oraz wynagrodzenia. Władza, którą mogła poszczycić się osoba w koronie w Rzeczpospolitej była niemalże tylko reprezentująca. Wszelakie ustalenia podatkowe, znoszenie przywilejów szlacheckich podjęte „na już” budziły oburzenie pośród zacofanej i zadufanej w sobie szlachcie. Bunty i konfederacje wybuchały na okrągło, pogrążając tylko państwo, mieszając w jego politykę wewnętrzną inne mocarstwa. Chęci wprowadzenia natychmiastowych zmian, mimo iż były dobre, zakończyły się fiaskiem, doprowadziły do pamiętnego roku 1795.

Takim samym negatywnym echem odbijały się chrystianizacje zapoczątkowane we wczesnym średniowieczu. Państwo stawało się „chrześcijańskie” w momencie przyjęcia przez władcę i jego dwór chrztu. Co na to chłopi?

Zazwyczaj dowiadywali się o tym w momencie gdy wojacy wjeżdżali z hukiem do wioski, spalali święte gaje, posągi, a na ich miejsce stawiali monumentalne, kamienne budowle. Nagle nad ich czynami czuwał pilnie, łysy panicz w habicie i łajał ich za praktykowanie dawnych tradycji, narzucając nową, zupełnie niezrozumiałą i odległą. Nie dziwne jest zatem to, że w pewnym momencie ludność chwyciła co miała pod ręką i działała – chciała odwdzięczyć się pięknym za nadobne, rabując i paląc przybytki jezusowe.  Bunty przemieniały się niekiedy w wojny domowe, albo przyczyniały się do przewrotu w państwie. Chrzest był sprawą głównie polityczną, jednak by zaistnieć w oczach cesarza lub papieża, powstania pogańskie były szybko tłumione. Ludność nie miała wyboru – wraz z biegiem lat dostosowywała religię do panujących obyczajów. Początki były jednak fatalne, zazwyczaj krwawe. Tak samo wyglądają początki nowych religii – przypomnijmy sobie wczesne chrześcijaństwo (np. prześladowania przez Nerona), później schizmę wschodnią (podział kościoła chrześcijańskiego na greckokatolicki oraz katolicki – 1054 rok), dalej reformację (zapoczątkowaną przez Marcina Lutra w 1517 roku) i dalej każdy nowy odłam. Czy to prześladowania, czy ruchy przeciwko, nawet tortury i wyjęcie ze społeczeństwa – tak reagowano na „nowości”. Właśnie dlatego, że działo się to zbyt nagle.

Podawać przykładów można i na kilkadziesiąt stron – chociażby przykłady „sprawiedliwego podziału władzy”, a konkretniej rozdzielenie jej, nie pozostawiając w konkretnych rękach. Zawsze z takich aktów dobroci rodzą się wojny, bratobójstwa (przykładowo, wojna dwóch róż w Anglii, rozbicie dzielnicowe w Polsce, bitwy o tron Francuski w XVI w). Niestety, nawet w czasach kiedy mamy do edukacji łatwiejszy dostęp, trudniej docierają do nas takie rzeczy. Przestajemy analizować, a zaczynamy zwykle uczyć się na pamięć. Czy jest to dobre? Wydaje mi się, że na przestrzeni wieków ludzie śmiało mogą powiedzieć, że nie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz