Wraz z końcem roku może warto zrobić sobie małe podsumowanie? Zastanowić się chwilę, przeanalizować to co było. Robimy to bardzo rzadko i może to doprowadzić do fatalnych skutków. O tym, że z historii nie nauczyliśmy się niczego, już dzisiaj :)
Post ten pojawił się również w serwisie www.pourii.pl w którym również będę tworzyła.
W szkołach uczą nas dat, nazwisk, wydarzeń. Wszystkie lata edukacji
można przelecieć na metodzie trzech zetek: zakuć, zdać, za…pomnieć. Nikt
z tego nie rozlicza, a gdy padnie pierwsze lepsze pytanie w tej
dziedzinie w głowach jest tylko data chrztu Polski, bitwy pod Grunwaldem
i setki „mądrych” wywodów na tematy historii współczesnej. Ktoś się
tym przejmuje? Nieliczni.
Mało kto zastanawia się nad znaczeniem tych pustych regułek wykutych w
szkołach. Jeszcze mniejszy odsetek tych osób zastanawia się „dlaczego?” i
rozjaśnia sobie dany problem. Przez nudne podejście na lekcji do
przedmiotu, przymus uczenia, nie zwracamy uwagi na fakty, które ciągle
zataczają koło.
Jest to ogromny błąd – czemu? Bo „Historia uczy, że ludzkość niczego się z niej nie nauczyła.”
Na to, że historia się powtarza mamy w niej ogrom dowodów i nie musimy sięgać po specjalistyczną literaturę, żeby je znaleźć.
Starożytne Chiny kojarzą się nam z porcelaną, ryżem i kimonem. Nie
jest to błędem, Chiny obecnie są zupełnie innym gospodarczo krajem,
jednakże mentalność mieszkańców wschodniej Azji zmieniła się zupełnie.
Im waza była piękniejsza, tym większą poświęcano jej uwagę. Malowidła,
rzeźby, ornamentyka – otoczenie najbogatszych lub wykształconych warstw
musiało mieć „to coś”. W starożytności skupiano się tam na cesarzu,
pięknie i tradycji. Postęp cywilizacyjny nie sprzyjał duchowemu
rozwojowi, dlatego wynalazki takie jak na przykład ruchoma czcionka
poszła w zapomnienie. Chińczycy na wiele lat przed Guttenbergiem
potrafili powielać długie teksty, jednak uważali to za coś
nieprzydatnego. Tak samo jak proch strzelniczy, znany Europie za sprawą
kupców Arabskich. Izolacja Chin trwała przez wieki, jednak nie można
było powiedzieć o nich jako o zacofanym państwie, ponieważ zdecydowana
część „europejskich” wynalazków (jeżeli nie wszystkie) już kiedyś
została stworzona i używana w Azji.
W czasach coraz większej świadomości naukowej każde odkrycie było na
wagę złota. W czasach nam bardzo bliskich przykłady przywłaszczenia
sobie czyjegoś sukcesu nasuwają się same. Czytacie ten tekst zapewne
mając obok ekranu lampkę, żyrandol, kinkiet, małą diodę czy podświetlany
ekran. Spoglądając do środka naszego przyrządu świetlnego widzimy
najważniejszą rzecz dla ludzkości zaraz po ogniu.
Żarówka.
Jest mała? To nic, skoro daje takie możliwości. Mało kto wie, że została
przywłaszczona pod koniec XIX wieku przez pana Thomasa Edisona. Tak
samo jak ogromna praca o prądzie przemiennym. Wynalazcą tych ważnych
rzeczy był Nicola Tesla, fizyk, który na swoim koncie ma około 300
innych odkryć (przykładowo, silnik elektryczny, elektrownia wodna
(skonstruował ją mając siedem lat), turbina talerzowa, dynamo rowerowe) i
walkę o swój inny patent: radio.
Thomas Edison przyjął młodego, bardzo uzdolnionego Teslę na staż.
Pracowali w jednej pracowni, zostawiając tam swoje dobytki. Nie trudno
było ominąć notatki młodego naukowca, a jeszcze chyba trudniej nie
przyznać, że zapiski na nich były genialne. Takim sposobem Edison jako
pierwszy, kradnąc notatki opatentował żarówkę. Tesla nie był
szczęściarzem – w tym samym czasie on wraz z Gugilielmo Marconi odkryli
możliwość komunikacji i przekazywania informacji za pomocą fal
elektromagnetycznych. Spór o własność patentu Nicola wygrał dopiero po
śmierci.
Nie pilnując swojego dobytku nasza ambicja może się ogromnie zdziwić,
kiedy czytając poranną gazetę zobaczymy nasze dzieło pod innym
nazwiskiem. Nie jest to sprawa wcale nieaktualna, że zaufanie lub
kradzież otwiera kartę przetargową do sławy bez żadnego wysiłku. O tym
wiele osób zapomina, a mimo to, motyw ten non stop przewija się przez
chronologię.
Znacie pewnie zasadę „im więcej sera, tym mniej sera”. Można
polemizować czy jest to prawdą (choć są na to niezbite dowody!), ale
taką samą tezę można wysnuć jeżeli chodzi o państwo. Konkretniej, o jego
wielkość i zasięg. Im więcej państwa, tym mniej państwa. O nacisku na
jakość, nie ilość zapominano notorycznie. Już tłumaczę.
Już od podstawówki mamy ogromne działy do nauki o cesarstwie rzymskim.
Znamy bogów, Cesarza, podboje, kojarzymy to z początkiem
chrześcijaństwa, kulturą i doskonałością sztuki. Pamiętamy też, nawet
mniej więcej jakie tereny zajmowało: Hiszpania, Galia, Brytania, Włochy,
Grecja, Macedonia, Armenia, Babilonia, Egipt, północna Afryka i wieeele
innych. Łącznie jakoś 4 400 000 km². Pomimo wspaniałych kodeksów
prawnych, armii i zasobów to nie miało prawa przetrwać.
Tak samo jak Rzeczpospolita zajmująca w XVI w 990 000 km². I jak liczące
23,7 mln km² Imperium Rosyjskie (1866r). Jak Imperium Mongolskie, czy
kolonialne Imperium Brytyjskie.
Nie jest czymś trudnym domyślenie się, że na tak ogromnych obszarach
mieszkają ludzie różni od siebie wyznaniem, wyglądem, rasą, językiem,
obyczajami, tradycją, przekonaniami. Nie jest możliwe też, aby przez
długi czas władza potrafiła sprawnie kontrolować wszystkie tereny,
pobierać opłaty, docierać na czas w razie ataku. Oczywiście, w naszych
czasach komunikacja jest łatwiejsza, ale jesteśmy też bardziej
agresywni, kiedy walczymy w obronie swoich przekonań, jesteśmy mniej
tolerancyjni i bardziej staramy się wyodrębnić od grupy.
Gdy przeliczymy ilość osób na kilometr kwadratowy w podanych przykładach
nie wyjdzie nam więcej niż 10. Takie zaludnienie występujące przede
wszystkim w miastach jest kontrastem pomiędzy bezludnymi terenami,
odłogami, których nie dało się fizycznie zapełnić rękoma do pracy. Nawet
różnice w strefach czasowych są męczące. Wszystkie ogromne imperia,
cesarstwa, królestwa mają swoje złote karty, jednak zawsze po tym
przychodzą czarne – upadek, zazwyczaj bolesny. Czemu więc ciągle dąży
się do ilości? Nie tylko w sprawie „władanego terytorium”. Można to
ładnie przełożyć na życie codzienne.
Im więcej masz, tym mniej masz – taką zasadę widzieli już antyczni stoicy.
Przy niektórych sprawach nie można działać inaczej niż terapią
szokową. Działa to jednak na jednostki, w odniesieniu do ogółu może
odnieść niepożądany i niezamierzony skutek – dlatego wszystkie zmiany
trzeba wprowadzać stopniowo i delikatnie. O tym również się nie pamięta.
Czy można przez kilka lat zmienić mentalność ludzi? Wiarę, jaką wyznają? Określić im nowe obywatelstwo? Z góry wiadomo, że nie.
Po 1618 gospodarka Rzeczpospolitej zaczęła upadać. Wiązało się to z
licznymi wojnami, wybuchającymi w tym czasie. Kolejnym powodem był
zmniejszający się popyt na tzw. produkty leśne oraz folwarczne. Kraj
zaczął popadać w kryzys.
Szlachta, stanowiąca wtedy dość duży odsetek społeczeństwa posiadała już
począwszy od 1374 liczne przywileje, była zwolniona między innymi z
podatków. Wpływy państwa malały, a w obliczu nadciągających wojen wojsko
pozostawało bez żołdu dla wojaków. Takim sposobem, już w 1605 roku, po
sławetnej bitwie pod Kircholmem, husaria pozostała bez wypłaty.
Aby w końcu powstać z kolan, królowie na sejmikach starali się pozyskać
dobra od szlachty na spłaty długów oraz wynagrodzenia. Władza, którą
mogła poszczycić się osoba w koronie w Rzeczpospolitej była niemalże
tylko reprezentująca. Wszelakie ustalenia podatkowe, znoszenie
przywilejów szlacheckich podjęte „na już” budziły oburzenie pośród
zacofanej i zadufanej w sobie szlachcie. Bunty i konfederacje wybuchały
na okrągło, pogrążając tylko państwo, mieszając w jego politykę
wewnętrzną inne mocarstwa. Chęci wprowadzenia natychmiastowych zmian,
mimo iż były dobre, zakończyły się fiaskiem, doprowadziły do pamiętnego
roku 1795.
Takim samym negatywnym echem odbijały się chrystianizacje zapoczątkowane
we wczesnym średniowieczu. Państwo stawało się „chrześcijańskie” w
momencie przyjęcia przez władcę i jego dwór chrztu. Co na to chłopi?
Zazwyczaj dowiadywali się o tym w momencie gdy wojacy wjeżdżali z hukiem
do wioski, spalali święte gaje, posągi, a na ich miejsce stawiali
monumentalne, kamienne budowle. Nagle nad ich czynami czuwał pilnie,
łysy panicz w habicie i łajał ich za praktykowanie dawnych tradycji,
narzucając nową, zupełnie niezrozumiałą i odległą. Nie dziwne jest zatem
to, że w pewnym momencie ludność chwyciła co miała pod ręką i działała –
chciała odwdzięczyć się pięknym za nadobne, rabując i paląc przybytki
jezusowe. Bunty przemieniały się niekiedy w wojny domowe, albo
przyczyniały się do przewrotu w państwie. Chrzest był sprawą głównie
polityczną, jednak by zaistnieć w oczach cesarza lub papieża, powstania
pogańskie były szybko tłumione. Ludność nie miała wyboru – wraz z
biegiem lat dostosowywała religię do panujących obyczajów. Początki były
jednak fatalne, zazwyczaj krwawe. Tak samo wyglądają początki nowych
religii – przypomnijmy sobie wczesne chrześcijaństwo (np. prześladowania
przez Nerona), później schizmę wschodnią (podział kościoła
chrześcijańskiego na greckokatolicki oraz katolicki – 1054 rok), dalej
reformację (zapoczątkowaną przez Marcina Lutra w 1517 roku) i dalej
każdy nowy odłam. Czy to prześladowania, czy ruchy przeciwko, nawet
tortury i wyjęcie ze społeczeństwa – tak reagowano na „nowości”. Właśnie
dlatego, że działo się to zbyt nagle.
Podawać przykładów można i na kilkadziesiąt stron – chociażby
przykłady „sprawiedliwego podziału władzy”, a konkretniej rozdzielenie
jej, nie pozostawiając w konkretnych rękach. Zawsze z takich aktów
dobroci rodzą się wojny, bratobójstwa (przykładowo, wojna dwóch róż w
Anglii, rozbicie dzielnicowe w Polsce, bitwy o tron Francuski w XVI w).
Niestety, nawet w czasach kiedy mamy do edukacji łatwiejszy dostęp,
trudniej docierają do nas takie rzeczy. Przestajemy analizować, a
zaczynamy zwykle uczyć się na pamięć. Czy jest to dobre? Wydaje mi się,
że na przestrzeni wieków ludzie śmiało mogą powiedzieć, że nie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz